Aktywacja.
Na początku musi być decyzja. Zaczynamy medytować. Z postanowieniem, że przyszedł czas, żeby aktywować w sobie nowy początek, tu, gdzie zaczyna się świadoma droga do odkrywania w sobie  królestwa ducha?
Wiele inicjacji proponuje tradycja, ale spośród tej wielości musimy wybrać coś dla siebie. Aktywacja musi się obyć według określonych metod.
Zostawmy jednak, póki co, metody na boku i usiądźmy (albo uklęknijmy), żeby uciszyć umysł. Skoncentrujmy się na spokojnym oddechu, by wprowadzić świadomość w rytm kołysania się w strumieniu oddechu. Jest tylko oddech i uwaga, która śledzi jak on płynie.
Nie, to nie takie proste. Natychmiast z głębin tego aktywowanego procesu wypływają myśli – odciągają nas od oddechu i zmuszają umysł do błądzenia. I umysł błądzi, ze zdziwieniem stwierdzamy, jak trudno go sprowadzić do ciszy na fali oddechu.
Co możemy w takiej sytuacji uczynić? Ano nic. Uciszyć ten hałas może tylko cisza, a my mamy tylko jeden oręż w tej fazie przygody z medytacją:  cierpliwość i wytrwałość.
Kto szuka, nie błądzi. Na tym etapie rozwoju medytacji najlepszą strategią jestpowrót. Powrót do oddechu. Uciekł mi oddech, to nic – powracam do oddechu. Rozproszyłem się, to nic – powracam do uwagi. Uwaga i oddech. Oddech i uwaga.
I sporo błędów, w tym najgroźniejszy z nich: umysł budujący wizje jak  zamki na lodzie, lepszy umysł walczący z gorszym umysłem. W tym momencie potrzebujemy kotwicy dla naszej medytacji. Czegoś, co będzie ją stabilizować i utrzymywać. Czym będzie to coś?
Możliwości znów jest wiele. Musimy wybierać.
Ponad umysłem lub głęboko wewnątrz znajduje się owo coś – dążenie lub aspiracja - to coś, co szeptało do nas, że czas wejść na drogę, gdzie medytacja stanie się centrum, a życie dopełnieniem centrum, dopływającym i odpływającym do i od środka, jak oddech. Bo dotychczasowe życie zatracało sens, stawało się jak jałowa ziemia - niezadowalające.
W głęboko utajonej tęsknocie duszy rodzi się zarodek ciszy – punkt światła, który wprawdzie nie musi być jeszcze widoczny dla naszego umysłu, ale już czujemy, że tam jest. Istnieje jako potencjał – jako dźwięk. Odnajdźmy ten dźwięk w przestrzeni serca i powtarzajmy jak mantrę. To ukierunkuje naszą pracę pozytywnie. Dźwięk miłości w ciszy stanie się naszym sprzymierzeńcem pośród huraganów emocji i myśli, które pojawiają się w przestrzeniach naszego umysłu i usiłują nas wyrzucić poza medytację, natychmiast, gdy chcemy  dopłynąć do punktu światła.
Punkt światła zamieniony w dźwięk będzie działał jak rezonator przywracający właściwą wibrację. Będzie mantrą, która ułatwia nam wznoszenie się ku duchowości, a duchowi opadanie ku nam. Im częściej z uwagą będziemy  naszą mantrę powtarzać, równocześnie płynąc na fali oddechu, tym większą witalność uzyska nasz zarodek światła.
Wyobraźmy sobie bezmierny  ocean. Wyobraźmy sobie, że płyniemy na tym oceanie w łodzi zbudowanej z naszej mantry. Dokąd mamy dopłynąć? Na horyzoncie nie widać brzegów – jest tylko błękitny bezkres. Może więc naszym celem nie powinno się stać teraz dopłynięcie do iluzorycznych brzegów, lecz zatopienie własnej świadomości w tym bezkresie. Zjednoczenie się z nim, tak żeby stać się jednością z falami na powierzchni oceanu i z bezruchem śpiewającym pieśń miłości z głębin.
To jedna z wielu strategii. Czego ma nas nauczyć? Otóż, oto tylko tego: jak wyciszyć i rozszerzyć świadomość. Jak odpłynąć od brzegów ego, by wypłynąć w bezmiar nieskończoności, która jest jednością, zakotwiczającą nas w oceanie boskości.
Ale de facto -  musimy  znaleźć swój własny sposób, żeby usłyszeć przebłysk  intuicji, że płyniemy w oceanie boskości. Ważne, żeby przy tym było jak najmniej napięcia i wojen. Nie walczmy więc o pokój, nie walczmy o ciszę, nie walczmy o Boga. To wszystko  już jest, bliżej niż nasz oddech. Wymyślmy jak się do Tego zbliżyć. Jak to przyjąć do siebie, żeby stało się iskrą zapalającą nasze życie. Komunią dającą nowy napęd dla rozwoju ducha w nas, w każdym osobno i we wspólnocie.
Łaska.
Aktywacja jest więc absolutnie konieczna, bez łaski nic się jednak nie wydarzy. Możesz utknąć na całe eony w iluzji raju, kreując kolejne światy we własnym wnętrzu, większe niż  cały nasz wszechświat. Ale to tylko królestwo ślepców budujących wirtualne miasta i systemy wiedzy. Matrix.
Bez łaski, która  wpłynie w nas, w każdego osobno od całości, jako odpowiedź na  wysiłek bycia istotą duchową, nie będziemy słyszeli światła ani widzieli dźwięku nieskończonego ducha.
A ta łaska nie wpłynie w nas wówczas, gdy pozamykamy okna  twierdzy i zabarykadujemy drzwi. Jeżeli mamimy się jednak, że nie ma nic prostszego pod słońcem niż otwarcie okien i drzwi, by  wpuścić do zamku naszego umysłu światło całości, błądzimy..
Błądzimy, bo nie ma okien i drzwi, ani nawet murów, które byłyby zbudowane z czegoś trwałego. Jest iluzja umysłu, projekcja, która ma taką oto fundamentalną właściwość, że zaraz, gdy usuniemy jakiś fragment muru, otworzymy jakieś okno lub któreś drzwi dla boskości, umysł natychmiast wypełnia lukę kolejnym wyobrażeniem oddzielenia twierdzy od całości tego, co jest. To taki proces bez początku i końca. Nieustająca gra świateł i cieni.
Powróćmy więc do początku. Do naszego punktu światła, który jest dźwiękiem miłości. Niech to będzie dźwięk jak uderzenia dzwonu kościelnego. Łaska w końcu przypłynie, jeżeli  wsłuchamy się w tembr uderzeń dzwonu. Tylko to, i oddech, i miłość, i cisza.
Łaska nie przypłynie z zewnątrz, z kierunku wielkiego wszechświata; nie zburzy murów  twierdzy, nie otworzy za nas okien i drzwi. Łaska niczego sama nie zmieni, jednocześnie zmieniając wszystko.
Po raz pierwszy  opuścimy komnaty  twierdzy i zaczniemy podróż po bezkresie królestwa duchowego. Najpierw jednak dopuśćmy do siebie świadomość, że tam, poza naszym światem  jest coś wielkiego jak pustka – umyjmy okna, przewietrzmy pomieszczenia, wyjrzyjmy poza wąski punkt widzenia ego.
Medytacja to nienajgorsza aktywacjapodróży w nieznane. Musimy jedynie oczyścić przejście pomiędzy zewnętrznym umysłem a duszą,  a najlepszym środkiem czyszczącym jest wyciszenie umysłu.
Ćwiczenia.
Ćwiczenia w medytacji nie są rzeczywistym i ostatecznym sposobem na trwałe wejście w błękit ciszy. Na początku konieczne jako wstępny napęd, przynoszą względną ciszę zamkniętą w chwilach, gdy pozostajemy sam na sam ze sobą. Gdy tylko wyjdziemy za próg naszej twierdzy, w stronę świata pełnego zamętu,  wpadniemy z powrotem w rutynę naszych nawyków, reaktywnego interpretowania faktów i napływających z zewnątrz informacji.
Bombardowani  miriadami fragmentów różnych światowych legend, opowieści i ideologii, będziemy jak marionetka powracać do tych ról, zagranie których wyda nam się w danej chwili konieczne. Do roli głównego aktora, scenarzysty i reżysera powróci nasz umysł zewnętrzny, wyrzucając duszę ze sceny. Przebłyskiwewnętrznych intuicji zderzą się z dychotomią, która dzieli całość na zewnętrzne i wewnętrzne, prawdziwe i fałszywe, dobre i złe, pożądane i wrogie. Znów powrócą wampiry  sukcesu i demony klęski, bo coś jest warte naszych pragnień, a coś wręcz przeciwnie.
A tymczasem tym, czego potrzebujemy — jest totalne życie w zjednoczeniu z duszą i Bogiem. Potrzebujemy nowego doświadczenia duchowego, chwila po chwili, w każdej manifestacji ducha, a nie tylko od święta lub w naszym zaciszu.
Medytacje, jako specjalne ćwiczenia duchowe, nie staną się dostatecznym ośrodkiem mocy, by przekroczyć rubikon światowego zamętu i wnieść ciszę, która w nas zamieszkała w sam środek huraganu, na każde ludzkie targowisko.
Nie mamy jednak wyjścia. Przed nami rysują się bowiem tylko dwie drogi: medytacja klasztoru lub medytacja targowiska. Nie łudźmy się jednak, że jedna jest prostsza a druga trudniejsza, że w klasztorze o surowej regule wewnętrznej, gdy poddamy się dyscyplinie i zewnętrznemu prowadzeniu przewodników duchowych dopłyniemy głębiej w objęcia ducha. To nie takie proste. Pogubić się można i na jednej i na drugiej drodze.
Klasztor jako symbol odosobnienia jest jednak  potrzebny każdemu medytującemu. Jako etap podróży, jako przerwa w nawykowych działaniach, by się naładować  i nabrać sił, jako lekcja samotności, w której widać, że są granice, do przekroczenia których jesteśmy wezwani.
Nie oszukujmy się: królestwo odosobnienia, w którym dokonamy naszych wewnętrznych podbojów duchowych, nie jest królestwem bożym. Królestwo boże jest bowiem całością tego, co jest -  wewnątrz i na zewnątrz.
Jeżeli więc potrzebujemy ciszy, to jest to potrzeba permanentna. I tu i tam, i teraz i potem, i  w samotności i w ciżbie ludzkich wibracji – musimy transformować siebie w ciszę, tak żeby kontakt z boską rzeczywistością poza dualizmem był podtrzymywany w każdych okolicznościach i o każdym czasie.
Taka jest droga i taki cel - ani mniej, ani więcej.
Powróćmy raz jeszcze do początku. Z refleksją nad swoim życiem. Co możemy zrobić pośrodku największych światowych aktywności. Ano nic specjalnego. Aktywność uczynić pro-aktywną, czyli świadomą. Skoncentrowaną na każdym procesie działania, myślenia i odczuwania jak na oddechu,  jak w mantrze – poza dualizmem.
Transformacja będzie przebiegać, jeżeli nie przestaniemy medytować również w tych najmniej sprzyjających warunkach, czyli w trakcie podróży, która jest naszym codziennym życiem. Medytacja, czyli nawyk wyłączania umysłu, by dać przewodnictwo duszy - podczas rozmowy, pracy i każdej nam przypisanej aktywności -  wymusi na nas z czasem prostotę i pokorę, ale nie ograniczy możliwości odgrywania wielu ról. Wprost przeciwnie: wzbogaci te role o nowe jakości i wymiary duchowe, uczyni bardziej autentycznymi. I  zintegrowanymi wokół duchowego centrum.
Będziemy więc łączyć w sobie różne wymiary i doświadczenia w spójną całość, naszą całość  – na początku niewyraźnie, w zmatowiałych konturach i barwach, ale z czasem coraz wyraźniej – holograficznie odwzorowującą całość boską. W tym niskim królestwie materii takie zadanie jest zaiste fascynujące -  i dla nas i dla Boga.
Bo jeżeli nas stworzył na obraz i podobieństwo swoje, to może właśnie po to, by poprzez nas doświadczyć miłości w skrajnie trudnych warunkach materii.